Wyprawa na Syberię w 2004 roku. Dziennik...                                  Fotografie >>


12 lipca 2004 r. - poniedziałek

Dopakowuję się rano. Jeszcze w przelocie kupuję zapasowe śledzie do namiotu. I już lotnisko w Rębiechowie. Żegnam się z Kasią, Joasią i Natalcią i wsiadamy z Mathe do samolotu Gdańsk - Warszawa. Bagaż nadany do Moskwy. W Warszawie zaczyna się... samolot jest opóźniony wiele godzin, dwa razy zmienia się maszyna z powodu awarii. W końcu lecimy, jest już wieczór. Mam trzy siedzenia wolne - wyciągam nogi. Jedzonko jest OK. W Moskwie odbieramy bagaże i spotykamy sympatycznego krajana, który podwozi nas na dworzec białoruski. Chcemy się dostać na lotnisko Domodiedowo - na drugi koniec Moskwy, a to nie takie proste. Robimy pierwszy poważny błąd.

13 lipca 2004 r. - wtorek

Z Szeremietiewa byłoby łatwiej dostać się do metra i później nie przesiadać, niż z bliższego Domodiedowie dworca białoruskiego. Co gorsze, na lotnisku zostaje w wózku transportowym mój śpiwór i poduszka. Już wiem, że to będzie bolało, bo po drodze nie ma już tego jak odkupić, a rejon syberyjskiego koła podbiegunowego nie jest dobrym miejscem na spanie bez śpiwora. No nic, trzeba będzie sobie jakoś radzić. Noc spędzamy w poczekalni - koty, chlory i ogólnie klimat dworcowy. Śpimy na zmianę, żeby nie pozbyć się pozostałej części bagażu, na rzecz miejscowych oprychów. Czekamy na otwarcie metra. Leje przeraźliwie. Moskwa nocą to też swoista szkoła przeżycia. Z poczekalni pędzimy do metra w strugach deszczu, wsiadamy, bilet 20 rubli z bagażem, 12 stacji metra, wszędzie króluje sierp i młot, bagaże bardzo ciężkie. Metro moskiewskie, podobnie jak to w Sankt Petersburgu, to temat na osobną opowieść, kto nie był - nie zrozumie, monumentalny pomnik epoki, zjawisko socjologiczne, typy, typki. Wysiadamy na stacji Domodiedowskaja. Wsiadamy w marszrutnoje taxi, które jeździ na lotnisko co 5 minut. Leje strasznie, mokniemy jak kury, telepiemy się przez kolejną godzinę. Lotnisko Domodiedowo jest duże, czekamy wiele godzin na samolot. Tradycyjnie zabawa w kotka i myszkę przy nadawaniu bagażu - to w Rosji swoisty rytuał. Niestety nie udaje się nasza zaplanowana kombinacja i musimy zapłacić 1251 rubli za 18 kg nadbagażu, nikt nie wie, jak to jest liczone, ale na przyszłość trzeba być sprytniejszym. Wsiadamy do wielkiego Ił-86 KrasAir, z głośników dochodzi propagandowy hymn tej linii lotniczej - to jakaś przedziwna mutacja poprzedniej epoki. Samolot jest szeroki i wygodny. Jedzonko dobre, dają pyszne zielone jabłka.

14 lipca 2004 r. - środa

Jesteśmy w Krasnojarsku w nocy - dobrze, że nie zgubiliśmy maleńkich bumag bagażowych, bo nie dostalibyśmy swoich rzeczy. Jest druga w nocy, idziemy do poczekalni - nic tu nie ma, tylko zrujnowana hala poczekalni, hala odpraw i 72 km do miasta, wszędzie rozlane paliwo lotnicze, stare ZIŁy. Śpimy jak żury. Spotykamy czterech wędkarzy z Litwy, którzy lecą do Bajkitu, nad Czitę, polować i wędkować; są "mocno zmęczeni" podróżą, ale wciąż tankują. Miejscowy ważniak ze służb sprawdza nam dokumenty, nie dziwię mu się, wyglądamy dość nieciekawie. Tu już widać na twarzach spotkanych ludzi inne niż w Europie rysy - to Jakuci, Ewenkowie, Nieńcy, Dałganowie, Buriaci. Przy ważeniu bagażu, dzięki dobrej technice uników, udaje się "zarobić" 6 kilogramów i płacimy mniej za nadbagaż, za to upierdliwe i jak się okazało słynne na całą Rosję "baby krasnojarskie" trzepią nam bagaż - muszę nóż nadać jako broń. Inna sprawa, że moja "wykałaczka" może budzić respekt, właściwie służy bardziej do rąbania drewna, niż jako klasyczny nożyk. Samolot czeka tylko na nas, więc sami musimy go załadować - wspinamy się po drabinie i wrzucamy do luku bagaż, samoobsługa. Stary An-24 gładko wznosi się w powietrze. Im dalej na północ, tym okolica bardziej odludna, coraz więcej tajgi, stare góry, tundra. Lądujemy. Brawa dla załogi, jak to zwykle w Rosji w samolocie. Na szczęście czeka na nas Katia, czego nie byliśmy do końca pewni, bo to kontakt tylko mailowy. Po odbiorze noża, pakujemy się do czekającego łazika i jedziemy do miasteczka. Podobnie jak buda robiąca za terminal na lotnisku, prawie wszystko jest tu stare i rozwalone, syf, brud, drewniane i azbestowe domy. Jedziemy do jedynego w Turze hotelu. Jest tu śmieszny zwyczaj mycia butów przed wejściem. W każdym razie w hotelu odpoczywamy. Potem musimy pojechać do miejscowego szefa mafii Aleksieja i porozmawiać - chcemy się dogadać w sprawie łodzi, inaczej się tu nie da. Bez łodzi nigdzie się nie dostaniemy, bo na helikopter nie mamy pieniędzy, a dróg tu nie ma żadnych. Oczywiście cały czas jest "nada żdać". Nikt nie chce w ogóle płynąć w dół Niżnej Tunguskiej, są tu wielkie progi na rzece, które zmielą każdą łódź. W rzece Koczeczum, która uchodzi do Niżnej Tunguskiej nieopodal, stan wody jest niski, opadł od wiosny o kilkanaście metrów, co widać po brzegach, a to powoduje, że wszędzie sterczą zdradliwe głazy, na których rozwalają się silniki motorowe łodzi. O Wiwi i Tutanczanie można zapomnieć, wszyscy boją się tam płynąć. Ponadto na Wiwi gubernator Zołotariew zrobił sobie zakaznik i nikogo nie wpuszcza. Zmieniamy nasze plany - będziemy płynąć w górę Niżnej Tunguskiej. Szef mafii jest gruby i niemiły, ale godzi się z nami płynąć, stawki za usługę nie ustala - fatalnie, pewnie potem zabierze nam wszystko co mamy, ale to nie ważne, byle nie wcześniej i wciąż żyjemy! - zobaczymy później. Kupujemy 200 litrów benzyny i 5 litrów oleju do silnika. Straciliśmy dzień, ale tu inaczej nie można. Nocy praktycznie nie ma, trudno się już w tym połapać, dzień, noc, czekanie, pora niczyja, kiedy ruszymy?

15 lipca 2004 r. - czwartek

Następnego dnia nic się nie dzieje. Niby już wyruszamy, ale nikt nie robi w tym kierunku żadnych ruchów. Nada żdać. Oczywiście każdy napotkany osobnik próbuje zaciągnąć nas na wódkę lub piwo. W końcu udajemy się do czegoś w rodzaju ulicznego klubu z nowymi znajomymi. Tu króluje piwo bałtijskoje i solona ryba, spotykamy pijanego oficera dawnego GRU, który wspomina dawne czasy, aż krew mrozi w żyłach. Choć jest widno, to według zegarka jest środek nocy, próbujemy namówić naszą znajomą, żeby pójść do niej do pracy do urzędu gubernatora i wysłać list do Polski. Niech ktoś wie, że żyjemy. Ciemny budynek z pustymi rzędami pokojów robi ponure wrażenie, krótka rozmowa ze strażnikiem, prapuskajet. Udaje się. Czuję się tu jednak bardzo nieswojo, chcę jak najszybciej opuścić to miejsce. Uciekamy też z hotelu, bo nie wiadomo ile kosztuje, czy 5, czy 50$ za noc - nikt nie chce nam tego powiedzieć. Ostatecznie wychodzi coś około 30$. Próbujemy przycisnąć ludzi, żeby się zakrzątnęli w sprawie naszego wypłynięcia, ale to nic nie pomaga, tu wszystko toczy się własnym rytmem. Cały dzień bujamy się po Turze, a to benzyna, a to bumaga do KGB, w każdym razie po kupieniu jedzenia, pakujemy dwie łodzie - grubego Liochy i niejakiego Jurki (boksera, karateki, a jak się później okazuje, również snajpera i mordercy). Na brzegu rzeki, gdzie przycumowane są łodzie jest straszny syf, śmieszny malec łowi jelczyki. Chwilę krążymy po Koczeczum i wreszcie wypływamy. Niestety po około 5 km psuje się jeden z reduktorów w silniku i musimy wrócić do Tury. Tu zostawiamy jedną łódź i znów płyniemy. Jurka strzela z kałacha i z pistoletu na wiwat, jego Makarow wygląda na często używanego, to nam daje do myślenia. Udaje się też tak zakombinować, żeby nie wziął ze sobą sieci i beczki, choć z trudem. Robi się wieczór, jest chłodno, mgła podnosi się nad rzeką, jeszcze mijamy kilka ognisk rozpalonych na brzegu rzeki nieopodal Tury i zostawiamy to wszystko w tyle, jest tylko dzika rzeka, łódź i my. Po przepłynięciu 50 km dopływamy do ujścia potoku Kyrymki i chatki niejakiego Wołodii i jego żony Ewenki. Stary pijak, garownik z 26 letnim stażem żyje od lat w tajdze, tu mieszka, łowi ryby i poluje. Mieszkańcy są serdeczni na swój sposób, w chatce jest ciepło - suszymy się, jemy, odpoczywamy. Grzybów jeszcze tu nie ma, choć pokazały się już pierwsze dojrzałe jagody. Dostaję śpiwór od Jurki, rok produkcji 1954, na pewno nie był od tego czasu prany. Liocha strasznie chrapie, gdyby nie pomysł Mathe, żeby wziąć z Polski korki do uszu, to chyba bym zdechł ze zmęczenia i niewyspania. Tymczasem spodnie suszą się przy pułapie, a ja zasypiam błogim snem, słysząc tylko szum myśli we własnej głowie.

16 lipca 2004 r. - piątek

Wstajemy rano, jemy pieczone ziemniaki z cebulą, jagody i ogórki. Jest nieźle, przegrużamy rzeczy i idziemy łowić ryby nad Niżną Tunguską. Przyroda jest tu piękna, spokój, ciekawe utwory skalne, mnóstwo owadów, których nie znamy, piękne kwarcyty. Tylko w rzece nic sensownego nie możemy złowić - pluskają się drobne lipki, okonki i jelczyki. Pogoda super - 25ºC, małe zachmurzenie. Jurka z grubym Liochą płyną w górę rzeki na niedźwiedzia i nas zostawiają, o to nam chodzi. Widzimy lecący z Tury helikopter i trochę zazdroszczę tym, którzy nim lecą, bo tu na Syberii bez helikoptera jest ciężko. Gdy leci się daleko na wiertuszce, to skarby natury stają otworem. No nic, trzeba wrócić do rzeczywistości. Idziemy na ryby w górę Kyrymki oraz nad jej dopływ bez nazwy. W ujściu woda stoi i nic nie bierze. Posuwamy się powoli, spinningując uważnie, nigdy nie wiadomo, co się może trafić w takiej rzece. Mathe wypatruje w czystej wodzie miętusa. Podchodzę i po chwili już ryba szamocze się na błystce, stwór ma 53 cm. Dochodzimy do ujścia potoku - jest tu stara sieć, postawiona przy dużej wodzie i zostawiona; w niej wplątane dwa martwe ptaki i ryba około 40 cm - lipień lub lenok. Smutny widok. Idziemy dalej. Rzeka jest przecudna, wysokie skały, wlewy i banie. Mathe idzie na dopływ, a ja w górę rzeki głównej. Łowimy sporo niedużych lipieni na obrotówki. Wyniki w rzece i jej dopływie są podobne. Wędrujemy w górę rzeki około 5 km i sytuacja się nie poprawia. Już nocą wracamy do obozu. Okazuje się, że grubas i Jurka 5 minut wcześniej wypłynęli do Tury, choć wcześniej się z nimi dogadaliśmy, że mają czekać, jest ciężko, ale jak się okazuje prawdziwe dymy dopiero będą.

17 lipca 2004 r. - sobota

Leje deszcz, siedzimy na metalowych pryczach i gadamy z Wołodią - o Ewenkii, o polowaniu, o zimie. Wołodia poluje na wszystko, co żyje - sobole, gronostaje, zające, kuropatwy, jelenie, niedźwiedzie. W końcu wracają grubas i Jurka, i koszmar się zaczyna - przywożą ze sobą pomagiera o wyglądzie makaka, wódkę, koszmarną Jakutkę bez przednich zębów i jakąś grubą babę, która jest kierowcą wielkich URALi w zimie, gdy jeżdżą po rzekach. Chcemy iść spać, ale niestety libacja już się zaczęła - dochodzą nas dzikie wrzaski, wódka "Biełomorkanał" jest w ruchu w dużej ilości. Uciekamy od "biesiadników" do ruskiej bani, która stoi kilkadziesiąt metrów dalej. Jest to drewniana prymitywna chatka z kotłem i grzejącymi się od niego kamieniami. Kamienie są gorące i co jakiś czas polewa się je wodą. Wtedy temperatura się podnosi. Należy okładać się brzozowymi, mokrymi witkami, żeby poprawić krążenie krwi. Co jakiś czas wychodzi się z bani na zimno i schładza lodowatą wodą lub śniegiem. I tak na zmianę. Kursujemy tak z Mathe ze dwie godziny, aż mamy dość. Próbujemy zaszyć się chybcikiem w śpiworach, żeby nas moczymordy nie zoczyły, może się narąbią w trupa, zasną i nie przyjdą. Niestety przyłażą. Uciekamy na górne metalowe prycze. To dobry manewr - po prostu w tym stanie nie są w stanie tam się dostać. Ostatecznie leżą pokotem na dole i śpią pijackim snem, chrapiąc potwornie. Na metalowej pryczy jest strasznie, ale przetrwałem noc. Rano z ledwo trzymającym się na nogach gospodarzem robimy smażone kartofle, wstaje kolejny dzień, nie wiadomo co robić, pakujemy się.

18 lipca 2004 r. - niedziela

Myśli, myśli różne. Jurka - tutejszy nauczyciel wychowania fizycznego, lat 46, żona, 3 dzieci, ze stażem w Czeczenii - zabijał ludzi jak kaczki - profesjonalnie, mówi, że robił to dobrze, bo się głowy rozchlapywały od razu i nikt się nie męczył, zawsze gdy wchodzi na nowe, nie znane mu miejsce, zdejmuje z pleców i przeładowuje broń, ot taki nawyk z wojny. Wojna w Czeczenii, ciągnąca się bez końca, ona się nie skończy, tak mówią, za dużo krwi, ropy, pieniędzy. Myśli, myśli wojenne. Liocha - siedział w mamrze, jak prawie wszyscy tutaj, ludzie się go boją, nie wiem za co siedział, nie chcę wiedzieć. Wołodia - przesiedział 26 lat, też diabli wiedzą za co, też nie chcę wiedzieć. Tu nie ma prawie innych Rosjan, na północy taka jest żyzń, taka droga. Piekło ludzi. Rosjanie traktują małe narody Jakutów, Ewenków, Dałganów i innych jak zwierzęta, rozpijają ich, niszczą. W zasadzie Jakuci i Ewenkowie nie mają szans. Młode pokolenie już się zrusyfikowało i nie umie żyć w tajdze. Stare pokolenie, które jeszcze pamięta cokolwiek z dawnych tradycji wymiera od wódki i chorób. Zwierzynę i ryby wybili doszczętnie wszędzie, gdzie docierają. Następuje wtórne zdziczenie. Myśli. W latach trzydziestych do Tury zwieziono z całej Ewenkii wszystkich szamanów i wszystkich jednego dnia rozstrzelano. Tradycja i kultura całego narodu w jeden dzień przestały istnieć. W kolejnych latach zwożono do Tury popów, palono cerkwie, też skutecznie. Nic nie zostało. I potem kilka pokoleń komunizmu. Nie ma już nic, nie ma do czego wracać, nić tradycji zerwana, tylko wódka i parszywe życie. Ot tak. Myśli.

Mathe próbuje jeszcze bezskutecznie łowić szczupaki w Niżnej Tunguskiej, a ja już pakuję łódź, żeby uciec z tego miejsca. To tu w zamyśle dawnych szaleńców miał być obóz pionierów, wybudowany w jakimś idiotycznym czynie. Pioniera nigdy nikt tu nie widział, ale kilka chat skleconych w tajdze zostało i zamieszkuje je Wołodia, który tu się akurat osiedlił, bo nie miał gdzie, stąd prycze i bania. Taki folklor. Przypływa łódź z dwoma bandziorami, to już ostatni moment, żeby się ewakuować. Wracamy do Tury. Znów kupujemy jedzenie, chcemy ruszyć w innym kierunku, może się uda bez Liochy? Udaje się. Niestety Jurka płynie z nami, niestety nie mamy innego wyjścia i musimy z nim płynąć. Ruszamy w górę Koczeczum i dalej po Tembenczi. Dopływamy do miejsca gdzie trzy rzeczki uchodzą do Tembenczi, a niedaleko od brzegu, w tajdze, jest wybudowane zimowle. Woda w Tembenczi jest mętna, Mathe wyciąga muchówkę i łowi dwa niewielkie lipienie. Chyba trzeba będzie poczekać, aż woda nieco się wyklaruje. W zimowlu mieszka stary Kazach (jest w delirium, bo już 2 dni nie pił) i jego lekko upośledzony syn. Oczywiście natychmiast zaczęła się wódka. Jurka tym razem nie przeoczył szczegółu i wziął sieć o długości 200 m. Ręce opadają. Nie chcemy mieszkać z nimi w zimowlu, więc uciekamy w tajgę i kilkaset metrów dalej stawiamy w niedostępnym miejscu namiot. Noc jest piekielna - wieje, leje i pomimo tego, że jest zimno, komary dostają szału.

19 lipca 2004 r. - poniedziałek

Rano towarzystwo jest już w komplecie - jest grubas Liocha, jeszcze jeden bandzior o powierzchowności blondyna z błękitnostalowymi oczami. Na szczęście wypływają do Tury. Odpływa też Jurka. I dobrze - wreszcie jest święty spokój, odpoczniemy od ludzi, zostaniemy sami. Idziemy do zimowla zrobić sobie coś do jedzenia, gotujemy ryż, jest skondensowana puszka ze śliwkami. Niestety nagle wpada Kazach i znów się zaczyna. Cały rozklekotany mówi, że rodzina jego żony chce sprzedać i zamordować jego trzyletnią córeczkę gdzieś w Turze, a on sam boi się śmierci. Prosi o pomoc. Chce przez nas przekazać jakiś list, czy testament gdziekolwiek, tylko nie do Tury, gdzie wszyscy są skorumpowani. Sam nie wiem, co o tym wszystkim sądzić, facet jest strzępem człowieka, z drugiej strony po co miałby kłamać, sytuacja jest straszna. Ostatecznie daję mu czas, żeby się nad tym zastanowił jeszcze raz. Ale mój umysł znowu jest zarżnięty problemami ludzi, zamiast odpoczywać i chłonąć skarby przyrody. W końcu idziemy na ryby w górę Tembenczi. Miejsca są boskie, niestety łowię tylko 6 lipków, Mathe podobnie. Nie wiem dlaczego nie udaje nam się tu złowić większych ryb, może woda jest za ciepła i ryby powędrowały w górę rzeki? Za to mamy wieczorny super wypad po dzikich skałach. Widzimy sowę, są też małe gryzonie, które da się złapać rękami. Robimy trochę ładnych zdjęć. Wracamy do namiotu, noc jest znów bardzo zimna i wietrzna.

20 lipca 2004 r. - wtorek

Rano nikt nie przypłynął do zimowla. Postanawiamy, że pójdziemy na ryby nad rzeczkę-dopływ. Łowię lipienie trzydziestaki na obrotówkę. Miejsca są śliczne - pionowe skały, wchodzące wprost do rzeki, zwaliska drzew. Po kilku kilometrach łowienia zawracamy, bo brania są słabe, a rzeka ma zbyt duży uciąg, teren bardzo trudny - szybko opada się z sił, a tu nie ma zmiłuj, jak się nie ma siły iść, to się zostaje. Po powrocie wyjaśnia się sprawa z Kazachem - okazuje się, że ma on zwidy od delirium alkoholowego i przeprasza za swoje zachowanie, jest już w stanie, w którym upojenie i rzeczywistość mieszają się w jedno, taka ruska nirwana. Kazach wyciąga z krzaków łódź - coś w rodzaju prymitywnego samospławu i płynie z synem w dół rzeki. Niestety spokój nie trwa długo, zaledwie kilka godzin. Pojawia się Jurka, który przypływa z niejakim Olegiem. Ponoć to miejscowy kompozytor i poeta. Facet jest Ewenkiem. Przywieźli zupę i szaszłyki z jelenia, którego upolowali po drodze i peklowane jagody. Ustalamy, że jutro rano płyniemy po Tembenczi do dopływu Poskana w górze rzeki na ryby. Oczywiście znów mają wódę i chleją. Już zaczyna nam odbijać to piekło tajgi i ludzi. Wieści są hiobowe. Jutro ma znów przypłynąć grubas. Mathe na tę okoliczność zaczyna strzelać do słoików z kałasznikowa, a ja robię to samo za pomocą Makarowa Jurki. Idziemy spać, co będzie jutro?

21 lipca 2004 r. - środa

W nocy przypłynęła jakaś łódka, ale nie wiemy kto to. Na wszelki wypadek, żeby nie spotkać grubasa, nie wychylamy nosa z namiotu. Gdy przychodzimy w końcu do zimowla już nikogo nie ma, nasze jedzenie też zabrali i popłynęli diabli wiedzą gdzie. Mamy ich wszystkich dość. Czekamy do późnego wieczora. Decyzja - pakujemy się i wracamy na piechotę do Tury wzdłuż brzegów rzek. Teoretycznie jest to wykonalne, to tylko 120 km, czy praktycznie też - zobaczymy. Robimy kilka zdjęć zimowla, porzuconej jakuckiej narty, podbitej futrem z goleni jelenia, karablika i miejscowej wędki do połowu ryb. Jak dalece to rękodzieło różni się od naszego sprzętu. To różnica epok. Wieczorem w końcu ruszamy. Plecaki są za ciężkie - grubo ponad 40 kg, aż mroczy z wysiłku. Po przejściu kamienistym brzegiem niewielkiego dystansu, wpadamy na pomysł zbudowania tratwy. Tniemy moim nożem-wykałaczką wielki pal drewna na kilkumetrowe kawałki, mocujemy witkami z łoziny i spuszczamy na wodę - pływa. Postanawiamy spławiać na takim karabliku plecaki, jednak jest to nie efektywne, bo po kilku godzinach przebywamy może z 500 m. Dzieje się tak dlatego, że nurt rzeki wbija tratwę w brzeg, z drugiej strony, po odepchnięciu trzeba pilnować liny, żeby nie uciekła w nurt rzeki. I tak na okrągło. Okazuje się to bardziej męczące od niesienia plecaków. Z żalem karablik kończy swój rejs, bo decydujemy się nosić plecaki na raty, pokonując daną odległość trzy razy, ale za to z lżejszym bagażem. Znajdujemy miejsce na nocleg, o co na nadbrzeżnych gołoborzach nie jest łatwo i rozbijamy namiot. Jest już ranek, idziemy spać, spokój, cisza. Nareszcie.

22 lipca 2004 r. - czwartek

Odpoczywamy sobie w namiocie, aż tu nagle warkot motoru łodzi - przypływa Jurka. Okazuje się, że popłynęli w górę rzeki i zepsuł im się silnik. Ponoć też zostawili nam gdzieś jedzenie, myśmy go nie znaleźli. W każdym razie po dłuższej rozmowie udaje się miodziarzy spławić do diabła. Zostajemy sami zdani tylko na siebie i chyba o to chodziło. Coś jak dawni Sybiracy, tylko że z dobrym sprzętem turystycznym. Jemy to, co jest i ruszamy dalej - tym razem znów próbujemy techniki "na dwa razy". Przenosimy plecaki pięć kilometrów i wracamy po drugą porcję rzeczy do namiotu. Nie jest to jednak dobry pomysł, bo szyki psuje nam pogoda - zaczyna lać i zostajemy w namiocie. Jest naprawdę źle - wszystko mokre, zimno, znikąd pomocy, ani nadziei, ale jakoś musimy przetrwać.

23 lipca 2004 r. - piątek

Cały czas leje, siedzimy w namiocie. Po południu udaje się rozpalić ognisko z mokrego drewna. Suszymy skarpety, buty. Smażymy cebulę - tylko ona nam została do jedzenia. Pod wieczór trochę się wypogadza, więc postanawiamy zebrać się i iść dalej. W nocy idzie się lepiej, bo jest za zimno, żeby przeżyć w namiocie, a taszczenie ciężkiego plecaka rozgrzewa. Po przejściu czterech kilometrów słyszymy silniki łodzi. To jakiś człowiek w wielkiej czapie z wilka z żoną, która wygląda jak moje wyobrażenie Eskimoski płyną w górę rzeki. Nie zabiorą nas, ale obiecują zabrać nas w drodze powrotnej. Bardzo na to liczymy. Odnajdujemy nasze rzeczy zostawione w krzakach na brzegu, rozbijamy obóz; oby przypłynęli.

24 lipca 2004 r. - sobota

Jest już ranek - robimy obozowisko - suszymy się i grzejemy. Jemy cebulę. Mathe łowi lenoka, a ja lipienia i pieczemy je na patyku. Jest znowu super. Niestety nadszedł kolejny deszczowy dzień. Przyroda jest tu bardzo surowa, jest mało pożywienia, krzyczą sokoły, czasem widać sowę, czasem małe gryzonie. Mathe łowi rano 3 ryby, nie ma jednak jak rozpalić ogniska, czekamy, leje, zimno. W końcu, na chwilę się przejaśnia. Wykorzystujemy szansę - robimy ognisko, jemy rybki. Szczęście nie trwa długo, za chwilę znów leje, jest bardzo zimno, myślę, że nie więcej niż 3ºC i porywisty wiatr, a dodatkowo namiot stoi na podmokłym gruncie, bo lepiej tak, niż na głazach. Wtem warkot motorów łodzi - błyskawiczna reakcja - wyskakujemy z namiotu na deszcz - na szczęście nas dostrzegli i zwalniają. Udało się - zabierają nas - to była nasza jedyna szansa. Płyniemy w dół po Tembenczi - zimno i leje. Nagle jak na zawołanie staje motor jednej łodzi, a drugi wali w kamienie, obie łódki przestają płynąć na silniku. Przypływamy do brzegu. Okazuje się, że w łodzi, w której płynął Mathe poszedł jeden cylinder - trzeba przepakować graty, żeby w ogóle płynąć dalej. Natomiast w tej łodzi, w której ja płynę - pęka śruba, więc zmieniamy na nową - zapasową. W ciągu pół godziny wypływamy dalej. Wszystko wydaje się iść dobrym torem, płyniemy w ujście rzeki Kandakan, gdzie jest też zimowle, jest nadzieja na suchą i ciepłą izbę, a może też jakieś dobre jedzenie… dopływamy i już wiem, że nie jest dobrze. Zimowle jest 2 km w dół od ujścia Kandakanu i stoi tu łódź, a w niej dwóch narąbanych ruskich widać. Decydujemy się jednak zostać, bo zimowle jest ciepłe i żegnamy się z naszymi towarzyszami z łodzi. Niestety po jakimś czasie okazuje się, że jeden narąbaniec też będzie spał w zimowlu, zamiast w swojej łódce, a w samej izbie jest już mieszkaniec - grasuje stwór o imieniu-ksywce Knut, którego nazywają też Died. Zjawisko zupełnie niesamowite - alkoholas lat 62 na okrągło bełkocze i wydziera się w zamroczeniu, pije czystą bez zagrychy. Jak przyszliśmy już ledwo stał, w nocy obalił sam ze sobą 0,7 litra wódki, a potem rano też 0,7 litra wódki, cały czas bredząc, walcząc nożem z nieistniejącymi potworami. Nie da się oka zmrużyć. Najgorszy jest jednak pijak z łodzi, który przyłazi na noc do chatki, zamęcza bowiem swoim bełkotem. W skrócie - ma 34 lata, pochodzi z Końska w Kraju Krasnojarskim, pracuje w TDM, czyli Trudna Dastupnej Mietieostancji nad Tajmurą. Ma jedna żonę w Końsku i syna 12 lat, a z drugą żoną i jeszcze dwoma gostkami mieszka w TDM. Mają tam jeden telewizor, zrzuty żarcia z helikoptera raz na pół roku i domek, w którym jest w zimie -55ºC. Łowi ryby w rzece, choć nie lubi ich jeść. Zarabia 5000 rubli na miesiąc, czyli ~150$ i ma urlop raz na dwa lata. Wszyscy oczywiście w TDM non stop chleją. Ponieważ facet jest na urlopie, a normalnie nie ma do kogo gadać, więc zamęcza. Jedyny ciekawy aspekt jego bełkotu, to opowieść o narodach żyjących na północy - na Tajmyrze żyją Dałganowie, którzy jedzą mięso zmieszane z rybą jako delikates, w zasadzie nie mieszają się z innymi nacjami i mają, podobnie jak Nieńcy, swój własny język. Tu w Ewenkii z małych narodów, to w zasadzie są zrusyfikowani Ewenkowie, którzy praktycznie nie mówią już po swojemu, Jakuci oraz jakiś maleńki narodek, liczący obecnie 150 osób, na wymarciu. Rozmowa potwierdza też fakt, że niedźwiedzi jest mało, a mój rozmówca - Kolia jadł go tylko dwa razy. Przy okazji oglądamy kolejny model tutejszych nart śnieżnych - z przyszytą do spodu narty skórą z goleni jelenia, która pomaga jechać i iść pod górę (pod włos). Od brudu, much, komarów, oparów dymu z wciąż palonych papierosów i smrodu zgnilizny oraz pijackich wrzasków można zwariować. Nie śpię.

25 lipca 2004 r. - niedziela

Nad ranem Kolia z Tajmyru zasypia i szaleje tylko Died. Mathe idzie poszukać miejsca pod namiot nad rzekę, żeby uciec od tego wszystkiego. Nie ma go dwie, czy trzy godziny, a tymczasem wracają dwa pijaki z łodzi - drugi nazywa się Max i zna grubasa z Tury - Lioszę Czerniawskiego (jak się okazuje dziadek mafioza był Polakiem!). Piją. Died szaleje, wyjmuje broń i chce ją nabić, ale mu zabieramy, jeszcze by nas zabił. Już ledwo żyję, śpię na stojąco, bo mimo deszczu na zewnątrz, w izbie już nie daję rady wytrzymać smrodu, dymu i bełkotu Dieda. Wraca Mathe - nic nie znalazł, za to mówi, że rzeka jest ładna. W końcu idę sam poszukać - wspinam się na występ skalny - miejsce na namiot może nie najlepsze, bo w tajdze, krzywo i w ogóle, ale za to niedostępne i z pięknym widokiem. Robimy kilka zdjęć Diedowi i idziemy rozbić namiot, pijaki odpływają. Odpoczywamy w namiocie, jemy znaleziony w zimowlu makaron ze skondensowanym mlekiem. Gdy już jesteśmy na górze z plecakami w namiocie, spokojni i niewidoczni, przypływa kolejna łódź, grasują, piją z wciąż szalejącym Diedem, coś niesamowitego. Died bełkocze bez przerwy już drugą dobę, nie do zdarcia, jedyne co miał zdatnego dla nas do jedzenia, to jakiś chleboplacek, reszta to jakiś koszmar. Dziś mam imieniny - wyjmuję z maneli laurkę i kartkę imieninową, które dostałem w Polsce z tej okazji od Kasi i córek. Są kochane, tęsknię już za domem. No ale do Tury jeszcze 40 km i tydzień marszu z ciężkimi plecakami oraz przeprawa przez rzekę i ruskich urzędników, jestem pełen obaw. Teraz jest wieczór, Mathe poszedł sam na ryby na Kandakan, wypogodziło się i zrobiło potwornie zimno, na szczęście już nie leje deszcz, jak długo jednak? W takich warunkach bez śpiwora jest naprawdę trudno przeżyć - OP1 robi mi za kołderkę, a buty są cały czas mokre.

Myśli. Przypomina mi się pewna śmieszna sytuacja - oto nieopodal poprzedniego zimowla, w którym gościliśmy, stała sobie pusta drewniana chatka. Nikt w niej nie mieszkał, do niczego nie służyła. I jak wielkie było nasze zdziwienie, gdy w tej pustej chatce znaleźliśmy tylko dwie rzeczy - dwa litrowe słoiki z goździkami i nowiutki pryzmat. Co za absurd. Kto to przywlókł na ten koniec świata i dlaczego zostawił? Myśli, myśli absurdalne.

26 lipca 2004 r. - poniedziałek

Nad ranem wraca Mathe - nic nie złowił. Idzie do Dieda spróbować zrobić jakieś żarcie - nic jednak nie ma. Nad Koczeczum znajdujemy postawione dwie sieci, a w nich lipienia - jemy go z ogniska. Zasypiamy w namiocie. Długo śpię w dzień, bo całą noc telepałem się z zimna i nie spałem, więc jak robi się cieplej, to próbuję nadrobić. Wieczorem wyruszamy razem na ryby nad Kandakan. Rzeka jest prześliczna, ma duży spadek, zasuwa po wielkich kamlotach. Woda jest lekko podniesiona i humusowa. Na początek łowię dwa małe lipienie i posuwamy się od ujścia w górę rzeki. Łowię też jednego niewielkiego lenoka i jeden większy mi spada. Nagle Mathe łowi ładnego lenoka 52 cm, który ma w żołądku trzy myszy. Spełniło się jego marzenie o lenoku i pięćdziesiątaku. Do kompletu wrażeń - łamię wędkę i urywam woblera. Zostawiamy lenoka przykrytego kamieniami i oznaczonego dolnikiem wędki, tak na wszelki wypadek. Jest już noc, ale cały czas łowię i idziemy w górę rzeki, Mathe moczy nogi i opada z sił. W nocy próbuję złowić tajmienia, ale nie bierze,

27 lipca 2004 r. - wtorek

Przeławiam całą noc - dochodzimy do wielkiego bystrza, gdzie udaje mi się złowić lenoka 43 cm na obrotówkę, do tego jeden jeszcze mi spada. Decydujemy się wracać, jesteśmy daleko w górze rzeki. Znajdujemy ruiny chatki, a w nich oścień do połowu, starą sieć. Dawno nikt ich nie używał, poprzednia epoka. Łowię jeszcze dwa lipki i jednego lenoka. Spada lipień. Chwatit. Jest piękny wschód słońca, podnosi się mgła. Docieramy do ujścia Kandakanu do Koczeczum - stąd już tylko dwa kilometry do naszej siedziby na górze. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić - mam otarcie na nodze, które zmienia się w bolesną ranę, nie mogę iść, dowlekam się z trudem. Smażymy mateuszowego lenoka w ognisku, dojadamy mleko z puszki, robimy też coś w rodzaju herbaty. Podjadamy też dziki szczypiorek i pijemy wodę z rzeki, dojrzały też już czarne jagody, co uzupełnia naszą dietę. Palę w ognisku spodnie i skarpetki - już się nie nadają do niczego, zgniły, odpoczywamy. Wieczorem ruszamy dalej. Próbujemy pożegnać się z Diedem, ale tylko coś zabełkotał z barłogu. Idziemy w dół rzeki Koczeczum, nie mamy sił, jesteśmy zmęczeni.

28 lipca 2004 r. - środa

W nocy idziemy - jest zimno, komary nie rąbią, jest mgła, bo rzeka oddaje ciepło. Przez rzekę pływają myszki - sporo ich tu jest, ponoć 14 gatunków. Nad ranem, wycieńczeni, rozstawiamy namiot - prawie zamarzam. Na szczęście za dnia robi się dość ciepło i zasypiam. Późnym popołudniem budzi mnie warkot kanonierki - płyną, płyną w górę rzeki - błyskawiczna reakcja - wyskakujemy z namiotu i biegniemy nad samą rzekę powydzierać się i dać znaki, żeby się zatrzymali. Zatrzymują się - będą wracać w piątek wieczorem i mogą nas zabrać - super, robimy się spokojniejsi. Na tyle, że zapominamy wykorzystać okazję i przepłynąć chociaż na drugi brzeg. Nic to. Ruszamy. Licząc kroki, próbujemy szacować przebyte odległości i dość dobrze się to udaje. Przez noc przechodzimy 15 km, padamy z nóg, plecy bolą, ale trzeba iść.

29 lipca 2004 r. - czwartek

Nad ranem rozkładamy namiot i śpimy. Późnym popołudniem budzi nas warkot łodzi płynącej w dół. Wyskakujemy z namiotu, jesteśmy w tym bardzo szybcy. Zatrzymują się i mogą nas zabrać - błyskawiczne pakowanie, buty jeszcze mokre, płyniemy. Pogoda jest super - czysta przyjemność. Tym razem mamy zamiar być już na właściwym brzegu i blisko Tury. Wysiadamy na brzeg i odpoczywamy. Kupujemy wreszcie porządne jedzonko w sklepie, wylegujemy się na kamieniach nad brzegiem rzeki, czas schodzi do wieczora. Rosjanie na prymitywne wędki łowią maleńkie rybki, jest cicho i przyjemnie. Wieczorem strasznie rąbią komary, postanawiamy rozbić namiot. I tu pojawia się gruby problem - nie ma nadziei na znalezienie sensownego miejsca na biwak - wszędzie syf - beton, szkło, stare szyby naftowe, kamloty, po prostu ruskie nabrzeże portowe. Do tego koszmarny tartak, wraki maszyn, stosy starych zużytych łożysk i głowic wiertniczych. Po namyśle - ruszam do Tury do hotelu i okazuje się, że jest dla nas pokój. Wracam po Mathe i bagaże. Po drodze widoki nie z tej ziemi - stare ruiny ładowarek, szkoła, którą rozbudowują i nowa jest od razu stara, azbestowe domy, domek zbudowany w dziurze w ziemi na bagnie, brud, smród i zachlane mordy. Nad ranem w końcu ładujemy się do hotelu. Śpimy długo twardym snem, choć naokoło wyją psy i rąbią koszmarne hałasy (niech żyją korki do uszu 3M!). Jest też ciepła woda, można się umyć, co za rozkosz. Leczymy też rany - moja noga wciąż się paskudzi, ale rana przysycha.

30 lipca 2004 r. - piątek

Robimy zakupy w Turze. Najciekawszy jest sklep myśliwski, gdzie bardzo ciekawy człowiek zamienia nam dolary na ruble. W ogóle dolarów tu raczej nie chcą, ani w hotelu, ani nigdzie indziej. Jest tu centralna biblioteka okręgowa, szpital, apteka, przedszkole. Typy ludzkie rozmaite - pijaki i degeneraci, grube baby, ładne dzieci, ostre Rosjanki, mundurowi w wielkich czapach. W końcu trafiamy do muzeum. To miejsce szczególne - siedzi sobie tu pani, stara Ewenka, która bezpłatnie oprowadza nas po muzeum. Jest tu zbiór minerałów, szczątki mamuta, sala opowiadająca o bogactwie zwierząt i roślin Ewenkii, a także grzyby, jagody oraz spora ekspozycja etnograficzna - czyli jak żyją Jakuci i Ewenkowie w czumach, jakie są ich zwyczaje, stroje łowieckie i zbierackie. Pani opowiada o historii i wierzeniach. Ewenkowie nie lubią Jakutów z wzajemnością, obie nacje mieszkają obecnie głównie w północnych posiełkach, ale oddzielnie. Rdzenni mieszkańcy północy mają niską tolerancję na alkohol i dlatego strasznie ich wódka niszczy. Ewenkowie mieszkają i w Ewenkii, i w Mongolii Wewnętrznej w Chinach, i w Jakucji, i koło Magadanu, i na północ od Irkucka. Na granicy Ewenkii i Jakucji żyją Ewenowie, którzy z Ewenkami mają wspólną kulturę i wierzenia, jednak różnią się językiem. W muzeum trwają przygotowania do jednego z lokalnych świąt - dnia aborygena, gdy miejscowa wspólnota spotyka się i wspólnie bawi. Mają tu też sale poświęconą komunizmowi i wojnie - Ewenkowie dobrze strzelali, więc zgłaszali się do północnosyberyjskich dywizji. Jednak świadkowie tamtych czasów szybko wymierają. Pani opowiada też o zesłańcach powojennych i z czasów stalinizmu - ostatni wyjeżdżali w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Rozmawiamy też o wierzeniach. Ewenkowie maja trzy światy - środkowy, w którym żyją, górny i dolny. Po śmierci człowiek idzie do górnego lub dolnego świata w zależności od tego, jak przeżył życie. Po zamordowanych w latach trzydziestych szamanach zostały ustne przekazy od ich dzieci i niekiedy specjalne pochówki w tajdze, gdzie szamani leżą wraz z przedmiotami, których używali za życia. Wraz z szamanem ginął też związany z nim duchowo renifer. Na koniec mamy strasznego farta, bo udaje się nam przekonać panią, żeby wygrzebała ze starej szafy stare wyroby rękodzielnicze Ewenków i odkupujemy je od niej - naszyjniki, nausznice, torbę i inne drobiazgi, niektóre nieznanego przeznaczenia. W muzeum rocznie bywa do dziesięciu osób, coś niesamowitego. Panują tu jeszcze zwyczaje takie, że musimy ubrać papucie i w ogóle jest super. Wracając zachodzimy do nowej małej cerkiewki, która stanowi jednocześnie mieszkanie jedynego popa. Znajdujemy też sklep, w którym, o ironio, można kupić śpiwór. Kupujemy jedzonko i idziemy nad rzekę zrobić ognisko. Przytacza się oczywiście pijacka chałastra, ale udaje się nam od nich opędzić. Ta część Tury to skansen motoryzacji i statków - wraki, syf i koszmar. Śpimy w hotelu, niestety spotykamy kierowcę grubego mafioza i jego makakowatego pomocnika, więc pewnie od haraczu się nie wyłgamy.

31 lipca 2004 r. - sobota

Udaje mi się załatwić pieczątkę hotelową do karty migracyjnej. Wszystkie bumagi mamy więc w porządku i jestem spokojniejszy o wyjazd z Rosji. Jemy sobie pyszne śniadanko z sokiem pomidorowym, aż tu nagle przyłazi pomagier grubasa, że grubas chce z nami gadać i czeka na dworze w czarnej wołdze. Żąda dla siebie i Jurki po 3000 rubli, decydujemy się dać mu 150$ odczepnego i choć jest ostro, to daje nam spokój, to dość trudna gra. No ale tak tu jest - wszystkim rządzi mafia i układy i trzeba nauczyć się z tym żyć. Właściwie to nawet wyszło nie najgorzej, bo jest święty spokój. W hotelu mówią nam, że z miejsca gdzie są awiakasy odchodzi bezpłatny busik na lotnisko, decydujemy się więc z niego spróbować skorzystać. Z plecakami idziemy na wskazane miejsce, jednak o wskazanej godzinie nic nie przyjeżdża. Zaczyna robić się strasznie - lot jest o 19.00, lotnisko 15 km od miasta, a o 18.00 nic tam jeszcze nie jedzie. Interwencja u pani, która śpi w barłogu w kasie - jest bardzo sympatyczna i mówi, że nada żdać. Maks. Ucinam sobie z nią rozmowę - dowiaduję się, że w Turze akurat bezrobocie nie jest za duże, ale im człowiek starszy, tym trudniej o pracę. W Krasnojarsku ponoć o pracę jest bardzo trudno. Ona osobiście ryb nie lubi, ale syn 5 wiader w każdy weekend łowi, to troszkę zjada, ogólnie jednak życie na bagnach w Turze jej się podoba, bo dużo rzeczy jest bezpłatnych - przewozy samolotowe lokalne, szpital, szkoła, przedszkole i sporo innych. Ostatecznie jednak zbiera się grupka ludzi i busik przyjeżdża - oddychamy z ulgą, choć, jak informuje mnie pani, busik, choć jedzie na lotnisko nie ma związku z odlotem samolotu i możemy nie zdążyć. Zdążyliśmy. Przy odprawie robimy przekręt z namiotem i dzięki temu mamy tylko 4 kg nadbagażu. Płacimy swoje i wsiadamy do Antka. Jeszcze kilka zdjęć na lotnisku, ZIŁ lotniskowej straży pożarnej, samolot. I już Ewenkia zostaje w dole. Kraina bezludna, pełna lasów, rzek w starych górach, żegna nas piękną pogodą. Z góry widzimy zabudowania Tury, wielkie i piękne rzeki. Oczywiście w samolocie jest "zanimajtie luboje miesta", "stiuardessa kak princessa", ale nie można narzekać - żarcie dali, dolecieliśmy tylko z niewielkim opóźnieniem do Krasnojarska. Od samolotu do wyjścia z lotniska dojeżdżamy autobusem ciągniętym przez ZIŁa. Uff! Jesteśmy o jeden etap do przodu. Znane nam miejsce - poczekalnia na piętrze - tu będziemy nocować. W telewizji leci walka boksu zawodowego Tyson - Williams. Tiger przegrywa, żal mi tego wielkiego boksera, że nie trafił swego morderczego sierpa. Gnijemy, oglądamy jakiś film z van Dammem po rosyjsku, śmieszny. Na szczęście jest ciepło i sucho i nikt się nas nie czepia. I o to nam chodzi.

1 sierpnia 2004 r. - niedziela

Myśli. Myśli senne. Gubernator Ewenkii Zołotariew to władca absolutny, ma własny odrzutowiec, helikopter, strefę zakaznika tylko dla siebie i swoich moskiewskich gości nad Wiwi. Rządzi twardą ręką na tyle, na ile można to robić w takim miejscu. Taki lokalny car - w Rosji zawsze tak będzie. Tu nigdy to się nie zmieni. Myśli. Myśli o Ewenkii.

Znów zabawa z nadawaniem bagażu, znów wielki samolot do Moskwy. Domodiedowo. Przeprawa przez Moskwę. Awantura z ruskim naciągaczem. I wielogodzinne czekanie na Szeremietiewie, nerwy przy odprawie paszportowej i bagażowej, czy do czegoś się nie przyczepią, czy znów się uda. Udaje się. Samolot się opóźnia, ladujemy w Warszwie na styk z samolotem do Gdańska. Na Okęciu pędzimy na lotnisko krajowe. I znów fart - udaje się zdążyć. W Gdańsku czekają na nas bliscy. Jest noc. Noc w domu.

Myśli wciąż jeszcze krążą w głowie. Myśli pozostają.


<<<   poprzednia strona   |   następna strona   >>>